poniedziałek, 21 listopada 2016

Posiadanie... pomaga czy szkodzi?

Oglądam świat z różnych punktów widzenia. Przez pryzmat moich przyjaciół, znajomych, rodziny, klientów. Często słyszę takie głosy - "eh, jakbym miała więcej pieniędzy, to kupiłabym sobie lepszy telewizor", "jakbym miała pieniądze to poszłabym do dietetyczki, niech coś zrobi z tym moim tłuszczem", "kupiłbym nowy stolik", "jadłbym w restauracjach", "chodziłbym na siłownię", etc. ...
Patrzę na te oczekiwania, żądania, marzenia i widzę, że ich "właściciele" wracają do domu, siadają przed swoim starym telewizorem lub laptopem, włączają ulubiony serial lub portal społecznościowy i w najlepsze oddają się "nicnierobieniu"...

Czy to możliwe, że gdyby mieli więcej pieniędzy nagle zaczęliby się odchudzać, chodzić na siłownię lub do restauracji? Czy to możliwe, że tylko dlatego, że mają mało pieniędzy są mało aktywni i spędzają czas w domu?

A co by było jakby nie było restauracji? Siłowni? Kin? Dietetyków? Czy wtedy też siedzieliby w domu? Otóż wygląda na to, że tak! Po prostu wtedy zamiast braku pieniędzy przeszkadzałby im brak dostępu do rozrywek.

A co by się stało jakby spróbować popatrzeć na świat ze zgoła odmiennej perspektywy - z takiej, w której większość rzeczy jesteśmy w stanie zapewnić sobie sami (mając dostęp do mediów, wiedzy i innych ludzi)?

Restauracja? Właściwie czym różni się od świetnie podanego dania przez nas samych? A siłownia? Czy nie można zapewnić sobie treningu wykorzystując to co mamy dostępne? Barierki, drzewa, płoty, trzepaki.

No dobra, pomyślicie - racja, ale stolika sobie sam nie zrobię, ani telewizora! Tak, to prawda (no może z tym stolikiem bym się kłóciła). Tylko czy telewizor to coś niezbędnego do życia? Przy założeniu, że każdy z nas ma telefon z dostępem do internetu, więc ma stały dostęp do mediów. Czy nie można wolnego czasu spędzić np. z książką albo na spacerze? Nie mówiąc już o zwyczajnych spotkaniach towarzyskich (na których się rozmawia, a nie ogląda zdjęcia w swoich telefonach).

Ostatnio postanowiłam w dużej mierze zrezygnować z dóbr "zbędnych". Co z tego wyniknęło? Zaczęłam więcej przebywać na powietrzu (zamiast na siłownię idę do pobliskiego parku, mimo tego, że jest zimno), więcej rozmawiać z ludźmi (zamiast siedzieć przed portalem społecznościowym po prostu spotykam się z ludźmi), więcej robić samemu (chcę odżywiać się zdrowo - sama ułożę sobie dietę, poczytam, nauczę się, a potem zobaczę jak reaguję na nią mój organizm).

Kiedy patrzę teraz na swoje życie widzę, że jest zdecydowanie bardziej aktywne. Jest wiele rzeczy, których się uczę. Kiedy przychodzi mi do głowy skorzystanie z jakiejś usługi najpierw sprawdzam, czy nie jestem w stanie sama sobie jej zapewnić i, o dziwo, w wielu przypadkach okazuje się, że tak.

Co to oznacza? Czy posiadanie pieniędzy i wygód ma nas doprowadzić do stanu, w którym samodzielnie nie będziemy w stanie poradzić sobie z najprostszymi rzeczami?

poniedziałek, 25 lipca 2016

Czemu nie potrafię odpoczywać?

Niezmiernie wyjątkowym wydaje mi się ostatnio fakt, że oczekiwany odpoczynek, na który tak liczyłam i z którym wiązałam tak wielkie nadzieję, stał się dla mnie w chwili obecnej źródłem frustracji!

Odpoczynek przyszedł nieco niespodziewanie, bo nie do końca z mojej woli (raczej z woli organizmu, który wykrzyknął "BASTA!" w odpowiedzi na moje zamiłowanie do ciągłej pracy i treningu). 

Przyszedł i moja pierwsza myśl była taka: "aha! będzie czas na czytanie, gotowanie, spacery, wylegiwanie się w słońcu, rozmowy, znajomych, etc...". 

No i proszę - oto ten czas! 

Próbuję czytać, ale cały czas czegoś mi brakuje, nie taki język, nie ta fabuła. Odkładam.

Gotuję... Ale nie! Jak? Po co? Zaraz przybędzie kilogramów! Odpada, jest odpoczynek, nie mogę się najadać (frustracja, bo przecież mam ochotę, ale nie!, bo nie trenuję).

Dobrze, co tam jeszcze zostało na liście... spacery? TAK! O nie, znowu pada! Nie chcę spędzać spacerów na walce z deszczem (jest listopadowy lipiec, dramat, minus trzysta stopni i ciągły deszcz! Nie wychodzę!).

Wylegiwanie się w słońcu? Zapomnij, słońca nie ma, w końcu to "lato", nie wiem czego oczekiwałam? 

Znajomi? Dobra! W ciągu dwóch tygodni spotykam się z kilkunastoma ludźmi, z którymi nie widziałam się wieki, ok, to sprawia przyjemność, super, nareszcie czuję, że żyję!

Ale mijają dwa tygodnie i znowu to samo... za mało! W jaki sposób to co robię, to jest działanie twórcze? Albo ambitne? Co to zmienia w moim życiu? W jaki sposób łata lukę po treningach, od których chwilowo jestem zmuszona odpocząć? Czy zastąpi mi twórczą pracę? Raczej nie... i znowu boli, znowu nie tak jakbym chciała...

A z tyłu głowy kotłuje się, że od września (jak skończy się urlop i zrobi się warunek) znowu będę pracować, trenować, uczyć się, czytać, etc.... ale jakbym o tym zupełnie zapomniała. 
Ciągle odczuwam brak czegoś, niedobór, a przecież miałam odpoczywać, po odpoczynku nabrać sił i wystartować jak rakieta, na maksa, z energią, która będzie wywalała ludzi z butów (i mnie przy okazji), a tymczasem widzę, czuję, że ten odpoczynek męczy mnie wielokrotnie bardziej niż nadmierny wysiłek i czuję, że się w tym wszystkim zupełnie zgubiłam.

I taka zgubiona, poszukuję rozwiązania, które dokładnie znam! Wiem, że zaakceptować i cieszyć się trzeba tym odpoczynkiem i radość czerpać z niego ogromną po to, żeby naładować się emocjami pozytywnymi, zredukować poziom kortyzolu, poczuć "wakacje"... tylko jak ja mam to zrobić?

piątek, 15 stycznia 2016

O "stracie"

Odkrywam nie bez zaskoczenia, że wszystko, co z mojego życia znika, odchodzi, tak naprawdę było blokadą do dalszego rozwoju. Pomimo smutku związanego z utratą czegoś, co było ważne i wytyczało pewien sens w życiu, racjonalnie stwierdzam, że właśnie było to czynnikiem ograniczającym. Czemu? Bo wytyczało pewną drogę, która była ustalona, a kiedy zniknęło - droga może się zmieniać i ewoluować, więc następuje rozwój.

I nie ma to znaczenia czy mowa tu o stanowisku pracy, człowieku czy miejscu zamieszkania. Generalnie jeżeli coś znika, to zamiast buntować się i rozpaczać trzeba wyraźnie przyjrzeć się sytuacji i odpowiedzieć sobie na pytanie: "Co to blokowało w moim życiu?". Dość szybko pojawia się odpowiedź, a jeżeli się nie pojawi, to znaczy, że jeszcze trzeba na nią poczekać, ale przyjdzie z pewnością.

Strata, a właściwie "strata", jest więc przyczynkiem do nowego początku, często też motywatorem. Bo nagle zawala się jakiś spokojny, uporządkowany świat i żeby poczuć się ponownie dobrze, trzeba go sobie poukładać na nowo. Czyli "strata" daje nam kopa w tyłek, żebyśmy zaczęli się dalej rozwijać. Widocznie to, co utraciliśmy nie było już dla nas rozwojowe ani przyszłościowe... 

Ta refleksja dość mocno zmienia moje podejście do tzw. "przywiązania", bo to ono każe nam trwać przy czymś, co od dawna przestało być dla nas rozwojowe i to ono powoduje smutek po utracie. Bo właściwie po co się smucić, skoro to, co utraciliśmy było dla nas już tylko balastem?

czwartek, 14 stycznia 2016

O pasji do pracy słów kilka...


Tak, to jest możliwe!!! Zadziwiające, a jednak prawdopodobne! Mogę zakochać się w swojej pracy. Któż by pomyślał? Zawsze wydawało mi się, że praca to tylko pieniądze, wykonać obowiązki i do domu, koniec, teraz czas dla mnie. A tu proszę! Pojawia się coś, co pochłania mnie bez reszty. Czy jest 6.00 rano, czy 3.00 w nocy pojawiają się pomysły, koncepcje, jakieś myślenie o tym, naprawdę! I w dodatku mogę wykorzystywać w tej pracy nie tylko swój zawód ale też swoje pasje, te największe - wspinanie, treningi, gotowanie, zdjęcia!!! To możliwe!!!

Budzę się rano i mam wrażenie, że jestem kimś zupełnie innym, jakby mnie ktoś podmienił w nocy. Tak, dzisiaj tak się właśnie stało. Cały świat zmienił kolor. Bo przeniknęła mnie pasja ze wszystkich stron. Jakie to jest ważne!!!

Znalazłam dzisiaj przy okazji przeglądania materiałów do szkolenia jedno ważne stwierdzenie Anthonego de Mello: "To, czego potrzebujesz, to wolność. To, czego potrzebujesz, to kochać. I taka jest Twoja natura."
Popatrzyłam na to zdanie... i stwierdziłam, że dzisiaj mogę z powodzeniem powiedzieć, że wszystkie moje potrzeby są zaspokojone... :D

poniedziałek, 14 grudnia 2015

Magia pasji


O tym, że wstawanie rano jest dla mnie koszmarem wiem nie od wczoraj... Zawsze zwlekanie się z łóżka było kłopotliwe, a dramatyzmu tej sytuacji dodaje dodatkowo pora jesienno-zimowa, która wita mnie ciemnością każdego ranka. Nie jest to przyjemne, kiedy trzeba być aktywnym, a organizm dostaje informację wzrokową, że jest środek nocy. Nie pomaga nawet racjonalizacja.

Przychodzą jednak takie dni, kiedy od czwartej rano przebudzam się i spoglądam na zegarek z niecierpliwością oczekując kiedy będzie już pora do wstawania. Co o tym decyduje?

Przyczyna tego stanu jest bardzo oczywista. Plan dnia jest tak ciekawy, że motywacja do podniesienia się z łóżka wygrywa z chęcią kontynuowania snu. Dzisiaj wygrało wspinanie. Świadomość tego, że trzeba spakować wszystkie potrzebne rzeczy, przygotować herbatę do termosu i jakiś porządny śniadaniowy pakiet startowy, wyrwała mnie ze snu już o piątej. Budzik nawet specjalnie nie musiał się namęczyć.

Pasja jest tak niesamowitym motorem do działania, że potrafi zmienić nawet najdziwniejsze i najtrudniejsze przyzwyczajenia. Siłę jej oddziaływania czuję na własnej skórze od kilku lat i za każdym razem zadziwia mnie na nowo. Wczoraj podniesienie się z łóżka o 6.30 graniczyło z cudem, dzisiaj - jakby ktoś włączył mi jakiś guzik w głowie - wstałam jak skowronek. Cały czas patrzę na ten proces i zastanawiam się, jakie jeszcze zmiany przyniesie mi to "szaleństwo"...

Kolorowe śniadanie




Pierwsze o czym marzę po przebudzeniu to pyszne śniadanie. Otwieram lodówkę i cóż tam widzę? Otwarty serek feta, otwarty twaróg, nadkrojona papryka, kilka rzodkiewek, kawałek sałaty lodowej. Nie mam jakoś ochoty na nic z tych wszystkich produktów, ale w głowie rodzi się myśl, że jeżeli ich nie zużyję, to prawdopodobnie jutro będą już do wyrzucenia. A że nie przepadam za marnowaniem jedzenia, to wyciągam ze spuszczoną głową wszystkie napotkane w lodówce „nadgryzione” produkty, siadam przy stole i na nie patrzę… co ja mam z nimi zrobić? Mogłabym wziąć kromkę chleba, położyć na nią twaróg i warzywa, a na drugiej dokładnie taki sam zestaw tylko z fetą. Tylko chyba to trochę nudne. I chleb jakoś niekoniecznie dziś do mnie przemawia, więc może coś bardziej wykwintnego i kolorowego?

Szybka sałatka z fetą:

Kawałek sera fety
Kilka liści sałaty lodowej
Kilka rzodkiewek
Kawałek czerwonej papryki
Oliwa
Cytryna
Czarnuszka
Zioła (prowansalskie, bazylia, oregano – cokolwiek nam smakuje)

Mieszamy składniki, doprawiamy oliwą, odrobiną soku z cytryny i posypujemy czarnuszką. Można dodać odrobinę czerwonej cebuli, albo oliwek, jeżeli chcemy, żeby sałatka nabrała nieco więcej greckiego klimatu. Ja pominęłam te składniki.


Słodki twarożek:

Odrobina białego sera
Jogurt naturalny
Banan
Gruszka
Pomarańcza
Zielona pietruszka
Migdały

Ser rozgniatamy z jogurtem i bananem. Powstaje słodka podstawa deseru. Pomarańczę i gruszkę z dodatkiem zielonej pietruszki miksujemy w blenderze otrzymując w ten sposób gęsty mus owocowy z dużą dawką witaminy C. Twarożek polewamy musem, ozdabiamy migdałami. Otrzymujemy pyszny pełnowartościowy deser. Jeśli zostanie, można spokojnie zostawić go w lodówce nawet do następnego dnia. Warto dodać odrobinę soku z cytryny zarówno do twarożku jak i do musu, aby zapobiec ciemnieniu owoców.

niedziela, 13 grudnia 2015

O planowaniu...

Zawsze kiedy rozpoczyna się nowy rok, kupuję sobie kalendarz... oczywiście zamierzeniem jest planowanie różnych operacji, ustalanie celów, wsparcie przy ich realizacji, wpisywanie spotkań, etc. Dziwnym trafem kalendarz około marca zwykle ginie... i znajduję go w grudniu. Oczywiście jest pusty w środku.
Planowanie jest jednak czynnością, którą wykonuję raczej często i zwykle odbywa się na luźnych kartkach, które wszędzie się pałętają i tak na dobrą sprawę często bardziej mi przeszkadzają niż pomagają.

Teraz jednak nadszedł moment przełomowy... może to koniec roku tak mnie nastraja? Okazuje się, że mam kłopot z ustalaniem sobie celów. Ustalam coś, zaangażowanie trwa nie dłużej niż tydzień, po czym cel okazuje się nieciekawy. Zwykle wynika to z faktu, że dojście do niego jest tak odległe, że przestaje być marchewką, albo jest na tyle trudny, że próby jego realizacji stają się dla mnie męczarnią.

Dzisiaj tak mocno uświadomiłam sobie brak celu, że zrobiło mi się wręcz nieswojo, kiedy przyznałam, że moje obecne działania raczej są wykonywane po to, aby coś robić, aniżeli po to, aby coś osiągnąć. Tyczy się to w dużej mierze mojej "kariery" sportowej, jednak jakby przyjrzeć się dokładniej jest związane poniekąd także z karierą zawodową.

Mówiąc, że nastraja mnie koniec roku mam na myśli fakt, że prawdopodobnie za niecały miesiąc podliczę obecne osiągnięcia, porównam je z zeszłorocznymi i ustalę działania na kolejne miesiące (na kolejny rok), postawie przed sobą cele dotyczące ilości przejść w skałach, osiąganych rezultatów i prawdopodobnie także cele związane z treningiem i dietą. Tymczasem teraz... teraz czuję się wyczerpana wszystkim. Jest to taki ciekawy przełom, który pozwala na lekkie lenistwo. Skupiam się na cieszeniu się z życia bardziej niż na realizacji założeń i zadań. Świąteczny urlop spędzę w ukochanym Finale Ligure na wspinaniu i chyba jest to co roku ostatni wyrzut energii, a jednocześnie taka dawka odpoczynku i szczęścia, z której mogę później czerpać przez cały rok.

Cóż więc z planowaniem? W styczniu nie kupię kalendarza. Pozostanę przy zeszycie treningowym, który założyłam niedawno. A teraz, w grudniu, pozwolę sobie na cudowne lenistwo i wyciąganie z życia wszystkiego co najlepsze :)